Pobudka o 1 w nocy (wedlug Peruwianczykow, to 1 rano), taksowka, autobus do Cabanaconde 8 godzin, sniadanie i wymarsz. Idziemy w czworke: Australijczyk, dwie dziewczyny z Niemiec i my plus przewodnik - 25 letni Indianin Angel.
Najpierw 4 godzinne zejscie do kanionu - 1100 m roznicy poziomow sciezka wykuta w prawie pionowej scianie. Pelne slonce, ani jednego kawalka cienia. Nastepnie prejscie przez Rio Colka, krotka przerwa na smaczny posilek w indianskiej wiosce, do ktorej nie dociera prad. Pozniej przejscie jeszce przez dwie podobne wioski, ktorych jedyna komunikacja ze swiatem jest jeden telefon satelitarny i osly oraz muly, ktore transportuja wszystko, co jest potrzebne do zycia.
Pod wieczor ledwo zywi dotarlismy do oazy na samym dnie kanionu. Nocleg w bungalowach zbudowanych z trzciny. Oczywicie bez swiatla. Za to z bardzo ladnym basenem i rosnacymi dookola palmami. Niestety nie ma zdjec z basenu, bo nie mialem sily wejsc kilkanascie metrow pod gorke. Kolacja i upragniony sen.
Rano o 3 pobudka i podejscie prawie 1000 m w gore w 4 godziny, zeby zdazyc na autobus o 7:30 i jechac na Cruz del Condor ogladac kondory.
Juz wieczorem wiedzielismy doskonale, ze nie damy rady podejsc w tak krotkim czasie i wynajelismy przewodnika z dwoma mulami. Nie bylismy jedyni. Dolaczyl do nas mlody sympatyczny Wloch Andrea. Droge przebylismy w 2:30 godz. Sciezka byla stroma, waska i kamienista. Z mulow podziwialismy widoki ze skraju kilkusetmetrowej przepasci.
W ten sposob zdobylismy kolejne ekscytujace doswiadzczenie i zdazylismy na kondory.
Kondory sie nie popisaly. Tak na prawde pojawil sie jeden i zniknal po krotkim pozowaniu zebranym dosc licznie widzom.
Znow autobus i dwugodzina podroz do Chivay, gdzie moglismy wymoczyc bolace miesnie w goracych zrodlach. Niestety nie pomoglo.
Po przyjezdzie do Arequipy zdecydowalismy, ze sie jutro nigdzie nie ruszamy. Bedziemy zwiedzac i odpoczywac.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz